piątek, 22 sierpnia 2014

Kinga Izdebska i jej koci świat


















Odkąd w moim domu zamieszkał kociozwierz, mam totalnego fioła na punkcie kotów i niemal wszystkiego co z nimi związane. No cóż, nie ja pierwsza i nie ostatnia zostałam kociarą :) Będąc któregoś razu w empiku moją uwagę przykuł uroczy kociak na okładce. Z resztą nie tylko okładka, ale również tytuł i tylny opis zaciekawiły mnie do tego stopnia, że książka trafiła do mojej biblioteczki.

 Zacznijmy może od samego początku czyli od okładki właśnie. Książka całym swoim wyglądem oddaje tematykę której dotyczy, widzimy bowiem zdjęcie uroczego kociątka, tytuł uściśla to co możemy znaleźć na matowych, lekko żółtych kartkach. Z zapałem zabrałam się do czytania książki.

Zapał był wielki, a rozczarowanie x 100

 

Zapoznajemy się z autorką-"bohaterką" książki, która czuje się winna śmierci swojej kotki i podejmuje decyzję o przyjęciu nowego zwierzaka pod swój dach. Tak się złożyło, że trafia do "Ciachu"-kociej fundacji dążącej do znajdywania domów dla kotów, ale przede wszystkim zajmującej się sterylizacją bezdomnych mruczków. Poznajemy kolejnych kociarzy jak i same koty, także te, które trafiają do domu tymczasowego Pani Kingi. I tu zaczyna się karuzela.
Z jednej strony podoba mi się pomysł na książkę: pokazanie jak działają kocie fundacje, jaka jest wiedza przeciętnego obywatela o tym, co kot może a co nie, jak zachowują się takie "złapane" koty czekające na badania itd. itp.. Niestety rzeczy, które w tej książce mi się nie podobały jest wiele więcej.
Po pierwsze brak spójności. Przykładowo poznajemy kotkę Marusię ze zdeformowanym noskiem, po czym przeskakujemy do zupełnie innego miejsca by nagle na koniec książki ni z gruszki ni z pietruszki znowu spotkać kocicę. Tak jest niestety przez całą książkę, jedynie przy kociętach, którym autorka stworzyła dom tymczasowy, odniosłam wrażenie, że zatrzymaliśmy się na chwilę. (Chociaż tam też  miałam "załamanie" czasu, bo "dni mijały", "tygodnie mijały", a "kocięta nadal nie nadawały się do sterylizacji").
Po drugie tłumaczenie na siłę pewnych rzeczy. Miziak, rezydent, tymczasy, jak działa fb i jeszcze kilka innych. Nie rozumiem po co marnowanie tuszu na mówienie o rzeczach oczywistych, na wyjaśnianie przez pół strony co oznacza słowo "miziak"? Zdarzały się momenty, że musiałam pół rozdziału przeczytać od nowa bo takie "pisanie o niczym" strasznie mnie dekoncentrowało i książka sobie, a moje myśli sobie. 
Ostatnią rzeczą, która mnie najbardziej uderzyła, to sama bohaterka i jej zachowanie. Najpierw pojawia się pomysł stworzenia domu tymczasowego, czyli niesienia pomocy futrzakom. Potem pojawiają się pytania co i jak i wielkie niekończące się zdziwienie dlaczego tak, a nie inaczej. (Odnosi się wręcz wrażenie, że poziom wiedzy jest niemal zerowy). Potem kiedy pojawia się Szara, niejednokrotnie autorka daje do zrozumienia, że kot jest bo jest. Bo trafił do jej domu tymczasowego, ale związek emocjonalny ze zwierzakiem jest żaden tak samo jak z Arturem. Oczywiście trudno oczekiwać żeby człowiek "przyklejał" się do każdego tymczasa i zalewał łzami przy przekazywaniu go do nowego domu, ale czytając kolejne rozdziały przeszło mi przez myśl, że bohaterka wcale nie jest zadowolona i najchętniej "pozbyła" się już kota.

Podsumowując

 

Czas zadać pytanie czy poleciłabym tę książkę? Odpowiedź brzmi: nie. Intencje dobre, wykonanie złe. Książka o wszystkim i jednocześnie o niczym. Zbyt wiele tematów jest poruszanych, a może raczej opowiedzianych w zły sposób. Z każdym rozdziałem coś się dzieję, ale nie ma to spójności i jeżeli ktoś chciałby się czegoś dowiedzieć o kotach i kocich fundacjach to niestety tutaj nie znajdzie dokładnych i obrazowych informacji.


źródło obrazka





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz